Trudno wrócić myślami do samego początku, do tego pierwszego, uratowanego kota.... Jednak kiedy zaczynam o tym myśleć, przed oczami mam Milusię - jedną z największych szczęściarek, które kiedykolwiek trafiły pod nasze skrzydła. Jej historia to opowieść o ludzkiej obojętności, ale też o sile dobra, które potrafi odmienić los.

Milusia pojawiła się nagle, w stanie agonalnym, na terenie jednego z marketów budowlanych. Była poraniona, wychudzona, niemal niewidzialna dla świata. Ktoś jednak zrobił jej zdjęcie, wrzucił do mediów społecznościowych i napisał, że trzeba jej pomóc. Niby niewiele, a jednak właśnie ten gest sprawił, że zaczęła się jej droga do nowego życia.

Gdy zobaczyłyśmy to zdjęcie, wiedziałyśmy, że trzeba zacząć działać. Razem z Agnieszką Sokołowską, panią Lidką, postanowiłyśmy pojechać i szukać kota. Niestety, tego dnia Milusia zniknęła. Nie poddałyśmy się – wróciłyśmy następnego dnia, chodziłyśmy po wsi, pytałyśmy przechodniów, pukałyśmy do drzwi, zostawiałyśmy numery telefonu. Zmęczenie i bezradność dawały się we znaki, ale w końcu zadzwonił telefon: „Kot w złym stanie leży na niebieskiej płachcie, jest poraniony, nad nim lata mnóstw much, czeka na śmierć”.

To był moment, w którym Agnieszka zabrała Milusię prosto do weterynarza. Pani Lidka otworzyła przed nią drzwi swojego domu, dała jej schronienie i pierwsze, tak bardzo potrzebne posiłki. Dalsze leczenie sfinansowało Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami w Polsce - Oddział w Pile – bez ich wsparcia nie byłoby szans na powrót do zdrowia. Moim zadaniem było być blisko Milusi, tulić ją, dodawać odwagi i pokazywać, że człowiek potrafi być dobry, nawet jeśli świat tak mocno ją skrzywdził.

Miałyśmy szczęście. Odezwała się do nas Kasia z Fundacja Animal Security. Obiecała, że jeśli kotka będzie już na tyle silna, by podróżować, zabierze ją pod swoje skrzydła do Poznania. Tak też się stało – i to właśnie tam Milusia przeszła profesjonalne leczenie, dzięki któremu udało się uratować jej łapkę [uniknęliśmy amputację]. Pod skrzydłami Kasi, Milusia przeszła swoją największą metamorfozę. Obserwowanie jej powrotu do życia, zaufania do ludzi, tej niesamowitej woli przetrwania i miłości, którą zaczęła na nowo okazywać – to było coś, co zostaje w sercu na zawsze.

Dziś, kiedy widzę zdjęcia Milusi z nowego domu, z jej własną poduszką i człowiekiem u boku, czuję ogromną radość i wdzięczność. Nie przypomina już tej okaleczonej, porzuconej kotki, którą spotkałyśmy na swojej drodze. To dowód na to, że warto pomagać, warto być blisko tych, którzy nie mają głosu.


Kocia historia z piwnicy – o adaptacji kotki wolno żyjącej do życia w domu niewychodzącym...

Dziś dzielę się z Wami historią wyjątkowej kotki, która pokazała, że nawet po latach życia na wolności można nauczyć się życia pod dachem – i to z powodzeniem.

Kotka ta mieszkała na wsi. Była niewielkich rozmiarów, wręcz karłowata, a do tego z poważnymi brakami w uzębieniu – co sprawiało, że samodzielne zdobywanie i jedzenie pokarmu było dla niej trudne. W dodatku musiała każdego dnia radzić sobie z innymi kotami i niełatwym środowiskiem. Jej życie to była ciągła walka o przetrwanie.

Zimą znalazła się w piwnicy, do której ktoś celowo zostawił uchylone okno, by dać schronienie kotom. Była tak mała, że nie potrafiła już się z niej wydostać. Została – i to okazało się dla niej szansą.

Kiedy nowa opiekunka ją zobaczyła, była przekonana, że to kociak – może 7 miesięcy. Weterynarz ocenił, że kotka ma co najmniej 5 lat. Skrajnie wyniszczona, ale do uratowania.

Czy kot, który żył całe życie na wolności, może odnaleźć się w domu niewychodzącym? Tak! Pod warunkiem, że damy mu przestrzeń, bezpieczeństwo i czas.

W tym przypadku kotka bardzo szybko zaczęła interesować się domowym życiem. Choć była ufna, to w pierwszych tygodniach reagowała odruchem obronnym – wysuwała pazury przy kontakcie. To nie była agresja, tylko typowy mechanizm obronny wykształcony przez lata życia w stresie. Opiekunka wykazała się dużą cierpliwością – nawet jeśli oznaczało to chodzenie do pracy w długim rękawie Z czasem te reakcje osłabły. Dziś kotka co najwyżej „zaczepi” lekko pazurkiem – raczej z przyzwyczajenia niż z obawy.

Pojawiło się również wyzwanie w postaci integracji z dwoma kotami rezydentami, które były bardzo ze sobą zżyte i nie chciały zaakceptować nowej towarzyszki. Proces wymagał czasu, pracy nad zapachami, wprowadzania neutralnych stref i stopniowego przyzwyczajania do siebie – ale przyniósł efekty. Choć nie wszyscy zostali najlepszymi przyjaciółmi, dziś koty funkcjonują razem bez większych konfliktów.

Wnioski? Kot wolno żyjący może odnaleźć się w domu – nawet jeśli przez lata nie miał z nim nic wspólnego. Potrzebuje jednak: przewidywalności spokojnego otoczenia cierpliwości ze strony opiekuna a czasem – mądrej strategii integracyjnej

Ten przypadek to piękny przykład na to, że nie warto skreślać kota tylko dlatego, że „za długo był dziki”. Często w środku takiego kota drzemie ogromny potencjał do zbudowania relacji – trzeba tylko dać mu szansę.

PS Przedstawiam Wam jednego z moich trzech kotów - Jęzorka z piwnicy mojego taty.


TOSIA – HISTORIA O ZAUFANIU, ZDRADZIE I DRUGIEJ SZANSIE

Ratowanie kotów wolno żyjących to proces długi, wymagający cierpliwości i determinacji. Najczęściej trafiają do nas koty poturbowane, chore, przerażone, trudne do złapania… Ale kiedy już się uda – pojawia się ogromna ulga. I wtedy zaczyna się prawdziwa praca.

Tak było ze stadkiem około 2-miesięcznych kociąt znalezionych na pilskim lotnisku. Wśród nich była Tosia – malutka, ciekawska, radosna i zdrowa koteczka. Pokochaliśmy ją od razu. Tym większe było nasze szczęście, gdy okazało się, że chce ją adoptować młoda para – zakochani, stojący u progu wspólnego życia. Tosia miała być ich oczkiem w głowie. I tak właśnie to wyglądało.

Dostawałyśmy mnóstwo zdjęć – Tosia na swoim ulubionym drapaku, Tosia pijąca wodę z kranu, Tosia śpiąca na kolanach. Przysyłali nam nawet kalendarz z jej zdjęciem. To trwało trzy lata. Aż nagle… czar prysł.

Dowiedziałyśmy się, że Tosia „stała się agresywna”. Według właścicieli zaczęła atakować, gryźć, drapać. Trudno było nam w to uwierzyć. Szybko okazało się, że problemem nie była Tosia, lecz „zmiana priorytetów”. Na świat miało przyjść dziecko. I Tosia – niegdyś członek rodziny – stała się nagle przeszkodą.

Oddano ją nam w transporterze, z brudnym kawałkiem miotły, którą do transportera została zagoniona. Przerażona, sycząca, drapiąca... To już nie była ta sama kotka. Po 3 latach wróciła do nas złamana psychicznie, wycofana, zdezorientowana. Potrzebna była pomoc behawiorysty.

Po kilku spotkaniach Tosia powoli zaczęła odzyskiwać zaufanie do człowieka. I stał się cud: znalazła nowy dom. Fantastyczny, spokojny, cierpliwy. Mieszka teraz z innym kotem z naszej adopcji – razem tworzą zgrany duet. Tosia znów jest sobą – nie ma śladu po „agresji”, za to jest miłość, zabawa, bliskość.

Jak to skomentować?

Zwierzę to nie przedmiot, który można oddać, gdy „coś się zmieni”. To żywa, czująca istota, która ufa – i której łatwo to zaufanie złamać. Dziękujemy, że są jeszcze ludzie, którzy rozumieją, że adopcja to zobowiązanie. A Tosi życzymy już tylko szczęścia. Zasłużyła na nie bardziej niż ktokolwiek.